Niewyspani przez nocna ulewe ruszamy dalej. My ziewamy, a nasz psi przewodnik wesolo merda ogonem, nakarmiony parowka.Nawet nie chcemy patrzec w gore , bo zejscie do kanionu bylo dosc latwe, za to wejscie wydaje sie mordega. Po kilkukilometrowym marszu spotykamy lokalusow, ktorzy oferuja nam podwozke. Choc serce pcha sie na pake samochodu, to rozum krzyczy nie, bo my jestesmy trampki, my chodzimy, a nie jezdzimy. W drodze zmieniamy trase, by ominac oblegana przez turystow wioske (oaze) i idziemy dalej wzdluz kanionu. Kilka godzin i kilometrow dalej dochodzimy do miejsca, gdzie zaczyna sie nasza wspinaczka na gore. Wyglada to dosc groznie i stromo. Krotka przerwa na uzupelnienie energii i zwawo ruszamy. 4 godziny i jestesmy na gorze, gdzie witaja nas kondory powracajace do swych gniazd. Co za widok i ulga, ze sie skonczyla nasza katorga. Nawet nasz przewodnik odczul trudy wspinaczki. W sumie eksploracja kanionu zajela nam 10 godzin.
Piwo i obiadokolacja w gospodzie nigdy nie smakowaly tak dobrze. O osmej wieczorem juz slodko chrapalismy.